reklama

Dwie godziny na spakowanie świata. Wspomnienia wygnanych z Podlasia

Opublikowano:
Autor: | Zdjęcie: facebook "Dwie godziny"

Dwie godziny na spakowanie świata. Wspomnienia wygnanych z Podlasia - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

KulturaWędrując w wakacje po Bieszczadach szybko oswajamy się z widokiem reliktów opuszczonych wsi i cerkwisk. Słyszymy opowieści o ludziach wygnanych w ramach akcji "Wisła" . Mało kto jednak pamięta, że operacja przesiedlania na tzw. Ziemie Odzyskane osób uznanych przez władze za Ukraińców sięgnęła też do terenów powiatu bialskiego.

W lipcu 1947 roku z powiatu bialskiego wysiedlono co najmniej kilkaset rodzin, głównie z jego wschodniej części. Nie pomagało powołanie się na zasługi dla państwowości polskiej ani brak więzi z ukraińskim nacjonalizmem. 

Kiedy już było można, w połowie lat 50-tych, do swoich domostw wrócili tylko niektórzy. Podróże rozpoczęte na stacji w Chotyłowie okazywały się być w jedną stronę. - Zanim nas wysiedlili, mieliśmy 38 hektarów pola. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Niektórzy mówili, że potopić albo wystrzelać. (...) Akcja "Wisła" to była taka nasza "podróż poślubna". Nadzieja miała 20 lat a ja 21" . Państwo Waszczukowie nigdy nie zdecydowali się na powrót z Mazur.

Wiele osób próbowało uniknąć wywózki, deklarując się jako rzymscy katolicy. Podstawowym wyróżnikiem była przynależność do kościoła prawosławnego, bo często sami zainteresowani nie potrafili jednoznacznie określić swojej samoidentyfikacji narodowościowej. 

Ale czy Ukraińcy?

(...) Później zaczęli wyrabiać dowody, w których trzeba było zadeklarować, kto jakiej jest nardowości.. Powiedzieliśmy: "Jacy my Ukraińcy? Cały czas niby po swojemu rozmawiamy, ale czy Ukraińcy? No i nie Polacy. To niech będzie ukraińska narodowość" I tak nas ojciec zapisał. (...) Kto tam bardzo zdawał sobie wtedy z tego sprawę.... I później tego, kto miał kartę taką - dowód, ze jest narodowości ukraińskiej - wywozili - zapamiętała Olga Sawczuk z Nowosiółek

Nie rozumiałem po polsku

Miałem pięć lat, gdy latem 1947 r. w naszej cichej, spokojnej wsi - Parośli nad Bugiem, gdzieś w pół drogi między Włodawą a Terespolem zjawili się ludzie w mundurach i z karabinami. Nie rozumiałem tych krzyków, tumultu i popłochu, strachu babci Zofii, mamy Marii, taty Stefana, płaczu małego braciszka.. Niczego nie rozumiałem. Jakiś czas później, parę godzin wtedy było dla mnie wiecznością, znaleźliśmy się w wagonach kolejowych na stacji Chotyłów. My, nasz koń, krowy, trochę rzeczy, jakieś worki, tobołki. (...) Jak długo będziemy stać na kolejnych stacjach, żeby napoić konia, krowy, dać im coś do jedzenia i słuchać wytknięć: "O, wiozą Ukraińców". Zacząłem rozumieć język, którym mówią ci ludzie, język polski. Dotąd nie rozmawiałem po polsku. W domu, we wsi, rozmawialiśmy "po swojemu". W innych wagonach byli sąsiedzi, z naszej i okolicznych wiosek. Och mowę rozumiałem, ale polskiej nie. - wspomina Mikołaj Chrol z Parośli, którego rodzinę wywieziono do Ostrowa w województwie pomorskim. Wrócić udało się w roku 1954.

Kto prawosławny, ten na furmanki

W 1947 przyjechało do sołtysa wojsko i wszyscy ludzie szli tam z dokumentami, jakie mieli. My mieliśmy polskie, bo przecież mieliśmy narodowość polską, tyle, że jesteśmy prawosławni. I my zostaliśmy, z naszej wioski tylko jedną rodzinę wysiedlili, bo miała rodowód ukraiński. Na drugi dzień przyjechało znów wojsko z listą:: "Kto prawosławny, ten na furmanki". My mieszkaliśmy prawie na końcu wioski, więc mieliśmy tylko dwie godziny na spakowanie. A co za dwie godziny zrobisz? - wspomina Wiera Roszakowska z Woskrzenic Małych.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE