Stan wojenny był odpowiedzią władz na rosnący w siłę ruch "Solidarności". Jednym z trybików przemian byli także ludzie z Łęcznej, marzący o innej Polsce. Myślenie, że trzeba coś w tym kraju zmienić, kształtowało mnie bardzo wcześnie, wyrastało z historii mojej rodziny. Miałam "długie uszy" i często nasłuchiwałam co mówią dorośli, specjalnie mnie nie uświadamiali, bo nie można było, to było niebezpieczne. Słyszałam narzekanie na władzę i rosła we mnie świadomość, że to, co się dzieje jest niedobre. Później człowiek dorastał, wyszedł za mąż, zajął się swoimi troskami. Kiedy powstała "Solidarność", kiedy było już bardzo głośno o niej, to byłam dość sceptycznie nastawiona do niej. Nie bardzo wierzyłam, że w tym bloku komunistycznym coś może się zmienić. Czechosłowacja już dostała "w dupę", wcześniej Węgrzy i naraz "Solidarność" coś wielkiego zwojuje...
Nie mieszajcie się w żadną "Solidarność"
Szala jednak przechyliła się. Było to po porozumieniach sierpniowych, kiedy "Solidarność" została legalnym związkiem. Pracowałam w szkole podstawowej przy ulicy Piłsudskiego. Dyrektorem był człowiek należący do partii, wierzący w partię. Szanowałam go, bo nie krzywdził ludzi. Chcąc nas chronić, powiedział na jednej z rad pedagogicznych: Proszę was, błagam, wy się w nic nie mieszajcie, w żadną "Solidarność". Tego mi było za wiele. Zaprotestowałam, że nie mogę odrzucić czegoś, czego dobrze nie znam. Powstał szum na sali, naraz pokazały się osoby, które popierają "Solidarność", sporo ich było, nie wiedziałam, że aż tak dużo, ponad pięćdziesiąt procent.
To nie może tak być
Poprosiliśmy członków lubelskiej "Solidarności" i ci ludzie przyjechali, przedstawili główne założenia związku. Zostałam szefową grupy zawiązującej te struktury. Ludzie poskładali deklaracje i mieliśmy w szkole związek zawodowy "Solidarność". Przewodniczącą została Maryla Urbaniak, a ja jej zastępcą. Nie wiedziałam wtedy czy coś w tym kraju się zmieni, ale pamiętam jak stałam w kolejce po wędlinę na kartki, to powiedziałam sobie: No nie, ja mogę tego nie dożyć, ale to musi pierdyknąć, to nie może tak być. Dostawaliśmy prasę solidarnościową, człowiek dowiadywał się wielu rzeczy, o których nie miał pojęcia.
Nauczycieli nie ruszali
13 grudnia. Budzę się rano i dowiaduję się, że jest stan wojenny. Jaruzelski zamiast teleranka. Wszyscy zastanawiali się co to oznacza, jak władza będzie się zachowywać. Tłumaczyli, że musieli to zrobić, żeby ruscy nie wkroczyli. Idę do szkoły i tutaj po raz pierwszy zetknęłam się z "szarym człowiekiem", od razu przypomniała mi się rewolucja październikowa. Stoi mężczyzna, z zawodu listonosz, ojciec dziecka, które jest w mojej klasie. Przychodził do szkoły, pytał o syna, prowadziliśmy różne dyskusje. A teraz stoi jako członek ORMO, zna mnie, bo uczę w tej szkole. Chcę go minąć, a on: Stać! Dokumenty proszę! Mówię: Co pan, przecież pracuję tu, syna pana uczę, co pan? A on: Proszę dokumenty, proszę nie dyskutować! Jaki on się poczuł ważny na ten jeden dzień. Bo ja tego tak nie zostawiłam. Widocznie do kogoś dotarło, że tak nie można, bo nauczyciele jeszcze bardziej się zbuntują.
Worek dokumentów
Biuletyny, nasze dokumenty ukryłam w worze. Jako nauczyciel wuefu opiekowałam się magazynkiem sprzętu sportowego. Wrzuciłam tam ten wór, jednak kiedy zbliżało się lato, wiedziałam że będą brali plecaki, pontony... Zastanawiałam się jak i gdzie to przemycić. W końcu uznałam, że do siebie do domu. Wzięłam czterech chłopaków. Mówię im: Mam tu makulaturę, sama tego nie wyniosę. Pomożecie? - pytam - Tylko do mnie do domu, dalej dam już sobie z tym radę. A oni chętni byli i do skupu maszerować. Wytłumaczyłam, że to za daleko. Idziemy, a tu naprzeciwko patrol. Na szczęście nie zainteresowali się. Parę lat temu, po pewnej selekcji oddałam wszystkie te dokumenty do archiwum "Solidarności".
Tu w Łęcznej życie spokojniej się toczyło, niż gdzie indziej
Dostałam cynk, że będę miała rewizję. Telegrafistka z rodziny podsłuchała, że o mnie była mowa. Nie było jednak tej rewizji. Wezwali mnie co prawda na komendę, ale to chodziło o całkiem inną sprawę, że nielegalnie biorę kartki na mięso. To był donos, śmiać się z tego wszystkiego chciało.
W Łęcznej powstał PRON. Wzywają mnie kiedyś do dyrektora, Mańkę Kowalską i Antka Kotlińskiego, siedział u niego człowiek ze struktur gminnych. Robiliśmy w szkole strajk, w dzienniku wpisywaliśmy tematy patriotyczne, zamiast pisać "Skok przez skrzynię", wpisywałam "Tańce narodowe". Nosiliśmy też opaski. Ten człowiek pyta mnie jaka jest moja etyka zawodowa, skoro strajkuję. Kto zajmuje się w tym czasie dziećmi? A ja mówię, że dzieci są pod opieką. Siedzi dyrekcja, sekretarz partii, tak ta spowiedź się odbywała. Z natury jestem raptus, wiedziałam, że kiedyś uczył w szkole to pytam: - A panu nie chciało się być nauczycielem, za ciężko było, tylko się poszło na stołeczek do partii? Dyrektor Matys zainterweniował i on zaczął mnie pytać na czym polegał ten strajk. Przełożonemu odpowiadałam normalnie. On tak mnie pytał, żeby mi pomóc. Zarzucali mi też, że byłam na procesji Bożego Ciała, bo nie wolno było. Nauczyciel miał być ateistą.
Chciało się zmienić ten kraj
Później już po stanie wojennym były wybory na dyrektora szkoły. "Solidarność" chciała kogoś nowego, szukała kandydatur, ja wtedy mówię: - Dopóki nie znajdziemy kandydata, który godnie go zastąpi, albo będzie lepszy, to nie ma co zmieniać. Wszyscy się zgodzili. Poszliśmy do niego powiedzieć, żeby startował w tym konkursie, że na zebraniu "Solidarności" jednogłośnie stwierdzono, że nikogo innego dalej na tym stanowisku nie widzą. Po latach powiedział: "Solidarność" jaka była, taka była, ale człowieka nie dała skrzywdzić.
Młodzi byliśmy, chciało się zmienić ten kraj. Rok 1989 to był entuzjazm, to była radość, to się chciało żyć. Patrząc na to z perspektywy czasu mam takie gorzkie refleksje. Nie chodziło mi o stanowiska, o profity, mnie chodziło o normalną Polskę i może dlatego jestem zawiedziona.