Za datę akcji dowództwo przyjęło 4 września 1957 roku. Mimo starannych przygotowań i wyznaczenia najlepszego fachowca, skok z granicy stratosfery był absolutną wyprawą w tereny niezbadane. Zdarzyć się mogło wszystko. Żeby w ogóle znaleźć się na wysokości 12950 metrów, trzeba było przebudować Iliuszyna 28, wyjąć z niego wszystko, co go dodatkowo obciążało. Ił jeszcze nigdy nie latał na tej wysokości. Jedyną metodą, żeby skoczek opuścił samolot, było umieszczenie go w luku bombowym. Żeby doczekał skoku w niezłej formie, samą komorę wyłożono kilkoma warstwami wojłoku. Dodatkowo kombinezon ze zszytych warstw skór i futer, z hełmem i aparatem tlenowym ważył około 50 kg. Dotychczasowe próby ze skokami z wysokości zaledwie 8 km były tylko przedsmakiem przed najpoważniejszą próbą.
Na granicy ludzkich możliwości
Inżynierowie dokonali stosownych rachunków i liczby były dla wszystkich zainteresowanych znane. Problem w tym, że opisywały one sytuację zupełnie odbiegającą od przyjętych dla ludzkiego ciała norm. Skoczek miał opuścić samolot lecący z prędkością ok. 600 km/h. Na zewnątrz temperatura oscylowała wokół -60 stopni Celsjusza, ale odczuwalna - z racji na ogromną prędkość - była oczywiście znacznie niższa. Oczekiwana prędkość opadania, z racji na kilkukrotnie mniejszą gęstość powietrza, sięgała 112m/s.
Dla zwykłego człowieka znalezienie się chociaż na chwilę w takich warunkach oznaczałoby natychmiastową utratę świadomości
Groziły nie tylko potężne przeciążenia, ale same skoki ciśnienia mogły trwale uszkodzić słuch a co najmniej ogłuszyć na kilka, kluczowych przecież do przeżycia, minut. A przecież skoki nie wybaczają nawet najmniejszego błędu, tu nie ma drugiego pilota, autopilota, możliwości odejścia na drugi krąg. W gruncie rzeczy Tadeusz Dulla skoczył w nieznane.
195 sekund ku ziemi
Pierwsze sekundy po opuszczeniu Iliuszyna były najtrudniejsze. Nie ma w takich skokach nic z filmowego wdzięku szybującego ptaka. Nie ma mowy o utrzymaniu równowagi - ciało skoczka koziołkuje w powietrzu, ustawienie się w pozycji swobodnego lotu trwać może nawet kilkanaście sekund. Każdy, kto oglądał kilka lat temu skok Baumgartnera z prawie 40 km z pewnością pamięta szalony kołowrotek, opanowanie którego zajęło Austriakowi sporo czasu.
Potem było już chyba troszeczkę łatwiej. W miarę opadania w coraz gęstszym powietrzu prędkość malała do - bagatela! - ok. 50 m/s
Dulla zachował zupełną przytomność umysłu, w locie za pomocą zegarów i ciśnieniomierzy kontrolował przebieg skoku. Pułap chmur kończył się na wysokości ok. 2000 metrów. Spadochron skoczek otworzył dopiero 430 metrów nad ziemią. Półtora minuty później, po 4 min. i 45 sekundach od wypadnięcia z Iła, wylądował na poligonie w Kroczewie. Później czekało go wiele miłych chwil - pionierskim wyczynem interesowały się media, pisały gazety, sypały się zaproszenia do telewizji. Żaden Polak po nim nie powtórzył takiego wyczynu, mimo że dzisiaj jest to - przede wszystkim z racji na postęp techniczny - przedsięwzięcie dużo łatwiejsze.
Mistrz spadochronu i ... katapulty
Nie był to pierwszy szalony eksperyment, w którym brał udział Tadeusz Dulla. Jednym z największych wyzwań polskiej powojennej awiacji było skonstruowanie katapulty samolotowej, pozwalającej na opuszczenie kabiny w sytuacji awaryjnej. Dzisiaj jest to element wyposażenia zupełnie oczywisty w każdym samolocie wojskowym. Polscy inżynierowie musieli problem rozwiązać samodzielnie: w grę wchodził nie tylko sam mechanizm, ale i zabezpieczenie pilota przed ogromnymi w tej sytuacji przeciążeniami. W 1951 roku jako pierwszy polski pilot (po licznych próbach naziemnych, najpierw z manekinami, później z samym Dullą) katapultował się na wysokości 1600 metrów z Tupolewa 2. Z pewnością w tej dziedzinie był największym autorytetem w Polsce.
Tadeusz Dulla urodził się w 1921 roku w Tomaszowie Mazowieckim. Potem jego rodzice przenieśli się do Zawady k. Zamościa. W tym mieście pobierał nauki w gimnazjum handlowym. Jednak jego pasją było latanie - jeszcze jako niepełnoletni zapisał się do szkoły lotniczej w Świeciu nad Wisłą. W trakcie kampanii wrześniowej trafia do sowieckiej niewoli, ale szybko z niej ucieka. W czasie okupacji pracuje na kolei i angażuje się w konspiracje. Po wycofaniu się Niemców natychmiast zgłasza się do Zamościa, a potem do odbudowywanego ośrodka szkolenia lotniczego w Dęblinie, żeby ukończyć rozpoczęte przed wojną szkolenie. W karierze oddał ponad 600 skoków, wiele z opóźnionym otwarciem spadochronu albo ze znacznej wysokości. Za skok ze stratosfery Dulla otrzymał awans na stopień majora. Był jednym z najwybitniejszych instruktorów, chodzącą legendą. Na emeryturę odszedł w stopniu pułkownika w 1979 roku. Później pracował w PLL LOT. Pod koniec pracy w wojsku, w 1976 przenosi się z powodów osobistych do Parczewa. W czasie remontu wież bazyliki św. Jana, na prośbę ks. proboszcza Ryciaka podejmuje się dzieła zamontowania na nich krzyży. Czego jak czego, ale lęku wysokości przecież nie miał... Zmarł w 2007 roku. Pochowany został na cmentarzu miejskim w Parczewie