Pan Mieczysław pochodzi z Chełma. Przed wojną mieszkał z rodzicami w pobliżu koszar 9 Pułku Piechoty Legionów.
- Więcej byłem w koszarach niż w szkole - wspomina.
Wojsko mu się podobało, dlatego w 1944 r. zaciągnął się na ochotnika.
- Rejonowa Komenda uzupełnień skierowała mnie i kolegę z Chełma do szkoły oficerskiej dla małoletnich. Zabrał nas samochód. Trafiliśmy do Gryfina nad Odrą - opowiada.
Miała to być szkoła roczna. Nauka w niej rozpoczynała się 1 lipca 1945 r. Zakończyła się 1 maja 1946 r.
Alfabet Morse`a odwrotną stroną medalu
- Trafiliśmy do poniemieckich koszar. Były tam jeszcze piętrowe łóżka, sienniki, ale słoma w nich była starta na proch. Wysypaliśmy ją na podwórzu szkoły i spaliliśmy - opowiada.
Słuchacze szkoły musieli nazbierać nowej słomy w pobliskim poniemieckim folwarku.
- Krótko przedtem spadł deszcz, słoma była mokra. Dowódcy mówili: pod wami wyschnie - wspomina weteran. I tą mokrą słomą wypełnili swoje sienniki.
W szkole było około 400 młodych chłopaków, mieli po 17-18 lat.
- Naszym dowódca był ruski Polak, major Ziczenko. Był wysoki, chudy, chodził w polskim mundurze. Ale rogatywkę nosił przekrzywioną - opowiada pan Mieczysław. Dowódca był dla podkomendnych srogi.
- Skierowali mnie do plutonu radiotelegrafistów. Ziczenko często nas przesłuchiwał i jeśli ktoś nie znał alfabetu Morse`a, major kazał mu wystukiwać alfabet tyłkiem na stołku - wspomina pan Mietek.
Postrachem byli też podoficerowie. W nocy kontrolowali czy mundury są prawidłowo złożone w kostkę, pasy odpowiednio zwinięte. Jeśli coś im się nie spodobało - wyrzucali wszystko za okno i ogłaszali alarm.
Wojak z masłem
- Nasza sala sąsiadowała z salą podoficerską. Był taki oficer, który często wychodził pić. Około godziny 1-2 w nocy wracał pijany, krzyczał, śpiewał. Przechodził przez naszą salę, zapalał światło, ale już nie gasił. Ale często na kolację były śledzie, więc brał sobie na noc litrową butelkę kawy, do rana wszystko wypijał. Kiedyś wykradliśmy mu tę butelkę, wylaliśmy kawę i nasikaliśmy. Do rana wszystko wypił, ale już butelki nie przynosił - opowiada pan Mietek.
Wiele uciechy dostarczali niektórzy koledzy.
- Była taka oferma, wyglądał jak szkielet. W kasynie kupował zawsze masło, trzymał w swoim wojskowym kuferku, ale mu to masło kradli. Raz schował sobie do kieszeni całą kostkę. I pamiętam jak na zajęciach w terenie, a był wtedy gorący dzień, na spodniach zrobiła mu się plama, coraz większa i większa - opowiada pan Mieczysław. Wojak będący częstą ofiarą kpin kolegów w końcu odszedł na operację na hemoroidy i już nie wrócił.
Często pełnił dyżur w sztabie adiutanta batalionu.
- Tam był szklany blat i elektryczny piecyk. Chciałem się zagrzać i postawiłem ten piecyk na blacie. Szkło pękło. Potem zameldowałem, że chciałem wyczyścić popielniczkę i mi upadła - mówi pan Mieczysław.
Zające ucierpiały, Wilkołaki - nie wiadomo
Oficerowie wykorzystywali też słuchaczy szkoły do polowań na zające na poligonie.
- Było ich tam bardzo dużo. Szliśmy na nie ławą, okrążaliśmy je, potem rzucało się w nie łopatkami saperskimi. Czasem zabiło się jednego, czasem dwa lub trzy, a czasem żadnego. Ale oficerowie mieli dzięki temu mięso z zająca - wspomina weteran.
Niebezpieczeństwo groziło ze strony niemieckiego podziemia - tzw. Wehrwolfu (nazwę tę tłumaczy się jako "wilkołak" - przyp. red.).
- Grasowali po nocach, atakowali polskich osadników. Coraz kogoś zabili, powiesili. Atakowali placówki WOP. Wyjeżdżaliśmy na alarmy bojowe. Często się z nimi strzelaliśmy, ale w nocy trudno było stwierdzić, czy kogoś trafiliśmy. Ale najczęściej, kiedy zobaczyli reflektory wojskowych samochodów, uciekali - opowiada pan Mieczysław.
W końcu nadszedł czas ukończenia szkoły.
- Na przysiędze dostałem rkm Diegtariewa. To było wyróżnienie. Potem rozesłali nas do jednostek - wspomina pan Mietek. Tak się zaczęła jego wojskowa kariera. W wojsku spędził 30 lat.