Zajmując się historią religijną Podlasia w międzywojniu kilka razy trafiłem na nazwisko prawosławnego mnicha z Jabłecznej, niejakiego Nifonta Niedźwiedzia (czasami nazywanego też Miedźwiedziem albo Miedźwiedziewem). Pojawiał się zwykle w policyjnych raportach i to w podobnych okolicznościach: gdzie na Nadbużu był jakiś poważniejszy konflikt o cerkiew czy grunta, tam prawosławne władze duchowne posyłały właśnie jego. Prawdziwy komandos w sutannie: potrafił nie tylko dodać ducha, ale również zorganizować bojówki, wywołać awanturę, postawić się okoniem w stylu jak na pokornego mnicha zaskakującym. Zdeterminowany obrońca prawosławia, zażarty wróg unitów, sceptyczny wobec katolicyzmu i polskości. Odważny, wręcz bezczelny, zawsze na pierwszej linii frontu. Nazwisko zapamiętałem, bo mam słabość do takich gagatków, w końcu z takich dziennikarze - także historyczni - żyją. Kiedy więc lata później o. Nifont Niedźwiedź zaczął pojawiać się w dokumentach w zupełnie innych sytuacjach i kontekstach, pozostało mi tylko sprawdzić, czy to aby na pewno ciągle ten sam batiuszka. Okazało się, że tak. Ale po kolei.
Mnich, awanturnik, imprezowicz
Urodzony pod Grodnem, po wstąpieniu do monasteru uczył dzieci w Warszawie i służył w parafii w Puławach. Do Jabłecznej trafia na początku lat dwudziestych. W 1922 roku zostaje mianowany zwierzchnikiem, odradzającej się po I wojnie światowej wspólnoty. Zarządza nietypowo, ale niegłupio: żeby wyremontować najważniejsze budynki, każe rozbierać i sprzedaje na cegły te mniej cenne. Kiedy jednak wpada na pomysł, żeby opchnąć po taniości płytki z cerkiewnej posadzki w głównym soborze, buntują się nawet sami ojczulkowie. Po niespełna roku mnisi piszą list do zwierzchników, żeby im tego przeora zabrano, bo dogadać się nie sposób. Historyk monasteru w Jabłecznej, ks. Żelezniakowicz wymienia cały szereg innych zarzutów, którym o. Nifont miał zawdzięczać odwołanie i niełaskę hierarchii cerkiewnej. Pijaństwo w towarzystwie nieprzystojnie prowadzących się kobiet, rozpijanie parafian, awantury i publiczne przeklinanie, nieczystość, postępowanie prokuratorskie w Sądzie Okręgowym w Równem, sprzeciw wobec władz kościelnych, pijatyka z paniami lekkich obyczajów w celi nad ołtarzem cerkwi św. Mikołaja (!). Pasowało by do członka Rolling Stonesów, ale do mnicha? Skutkowało to usunięciem w 1931 roku o. Nifonta ze stanu kapłańskiego.
Człowiek do zadań specjalnych
Pewne wątpliwości co do wiarygodności tej bogatej listy grzechów i grzeszków budzi jednak fakt, że prawosławny dziejopis - skrupulatnie wymieniając przewiny o. Nifonta - przemilcza fakt, że po odwołaniu z Jabłecznej a przed wyrzuceniem go z Cerkwi Prawosławnej był on wysyłany jako jednostka szturmowa na najtrudniejsze placówki. W drugiej połowie lat dwudziestych nietypowego mnicha spotykamy bowiem wszędzie, gdzie wspólnota prawosławna jest zagrożona. W Kostomłotach trwa spór o cerkiew między prawosławnymi a odradzającą się wspólnotą unicką. Wejście do akcji Niedźwiedzia dynamizuje sytuację: energiczny zakonnik w towarzystwie czterdziestu gorącokrwistych parafianek (dziś pewnie uzbroiłyby się w parasolki, a zamiast chust odziałyby barwne berety...) cerkiew bierze szturmem, osobiście siekierą odbija zamki, organizuje bojówki, stawia opór policji - archiwum szefa policji i bialskiego starosty zawiera mnóstwo barwnych opisów działalności dziarskiego ojczulka. Podobnie działa w Kobylanach, Kopytowie i Babicach, gdzie oficjalnie był wikariuszem - ale zwykle gdzieś w delegacji... Jednoosobowy oddział szturmowy. Jeżeli ktokolwiek w tym czasie zasłużył na miano najostrzejszego szermierza prawosławia, wroga unii i polskości na Nadbużu, to właśnie były przeor z Jabłecznej.
Wyrzutek czy Szaweł pod Damaszkiem?
Podnoszone przez prawosławne władze cerkiewne zarzuty sam Nifont Niedźwiedź stanowczo odrzucał. Zresztą jest już wtedy... księdzem grekokatolickim i wykładowcą w seminarium. W 1931 roku zgłosił się do katolickiego biskupa lubelskiego i poprosił o przyjęcie w szeregi unickiego duchowieństwa. Twierdził przy tym, że prawosławni rozpowiadają o nim najdziksze historie, żeby utrudnić mu działalność wśród katolików.
Nie wiemy, jak było naprawdę z tą konwersją, na pewno jednak temperament Niedźwiedzia nie predestynował go specjalnie do życia mniszego. Po pierwsze mogło być tak, że kolejne awantury i obyczajówka rzeczywiście mogły skutkować wyrzuceniem o. Nifonta z szeregów prawosławnego duchowieństwa. Kościół katolicki, nie mając własnych, przygotowanych do służby w obrządku wschodnim księży, rad-nierad przyjmował w swoje szeregi i takich renegatów (tzw. perekińczyków). Bywały wypadki, że księża z prawosławia na unię i z powrotem przechodzili po kilka razy. A może jednak gorącokrwisty mnich, który nic nie robił na pół gwizdka, przeżył rzeczywisty wstrząs religijny? Nie chcę urazić braci prawosławnych ryzykownym porównaniem, ale może Nifont na drodze do jakiegoś podlaskiego Damaszku z Szawła stał się Pawłem? Sam dołączył do tych, z którymi najgoręcej wojował? Zagadka... Pod koniec lat trzydziestych spotykamy go jako proboszcza parafii greckokatolickiej w Żdżarach na Wołyniu. Nie słychać, żeby w tym czasie zachowywał się jakoś specjalnie kontrowersyjnie. Wzorowy unicki batiuszka.
Pointa napisana krwią
I byłaby ta historia jedynie ciekawostką, kolejnym przykładem, jak Pan Bóg potrafi prosto napisać na krzywych liniach, gdybym nie natrafił na jednozdaniową notatkę, opisującą okoliczności śmierci ks. Nifonta Niedźwiedzia. Zacni państwo Ewa i Władysław Siemaszko (córka i ojciec) w swoich pracach o ludobójstwie Polaków na Wołyniu, pisząc o postawie duchownych unickich i prawosławnych wobec potwornej rzezi, piszą: Ks. greckokatolicki Nifont Medwedew, został pod koniec 1942r. zamordowany przez bojówkarzy UPA za odmowę osobistego udziału w przygotowaniach do mordowania Polaków (miejscowość Antonówka Szepelska, pow. Łuck).
Iście daleką drogę przeszedł o. Nifont Niedźwiedź... Takie historie tylko nad Bugiem.