Do Skrobowa trafiali byli żołnierze z AK, którzy służyli głównie w 1 i 2 Armii WP. Zgłosili się do wojska, bo chcieli dalej walczyć z Niemcami. Nie pozwolono im na to. Niejednokrotnie odławiano ich z jednostek będących już na froncie. - Wezwano mnie do sztabu batalionu - wspominał Włodzimierz Szczepański, żołnierz AK wcielony do 1 Armii WP. Za nim weszło dwóch oficerów NKWD, chwycili go pod ręce, rzucili na samochód. Tak zaczęła się droga Szczepańskiego do Skrobowa.
Kozie oczy na obiad
Załogę obozu stanowił batalion NKWD pod dowództwem majora Aleksandra Kałasznikowa. W załodze była też pewna liczba Polaków. Początkowo okoliczną ludność i żołnierzy z załogi przekonywano, że w obozie są niemieccy jeńcy. Wkrótce prawda wyszła na jaw, stosunek Polaków z załogi do więźniów zmienił się, ale nie mieli możliwości ulżenia ich doli - sami bali się NKWD. Życie w obozie było ciężkie. Więźniowie nie mogli mieć rzeczy osobistych, brakowało im ciepłych okryć. Wyżywienie było tragiczne. Jerzy Ślaski, więzień i autor książki o obozie, wspominał, że akowcy dostawali "po chochli rzadkiego pęczaku, w którym często pływały kozie oczy i zęby oraz inne paskudztwa". Więźniowie próbowali protestować, ale generał Aleksander Zawadzki podczas wizyty w obozie powiedział po rosyjsku: wy żywiotie, kak w kurortie.
Ucieczka
Wśród więźniów rozeszły się pogłoski o zamiarze wywiezienia ich w głąb ZSRR. Zaczęli więc przygotowywać ucieczkę. Doszło do niej 27 marca 1945 r. W ucieczce mieli wziąć udział także inni więźniowie, ogółem około 60 osób. Podzieleni byli na cztery grupy. Rano zgłosili się do różnych prac na terenie obozu.
Zaczęło się podczas obierania kartofli. W grupie pracującej w kuchni było piętnastu akowców. Pilnował ich wartownik z pepeszą. Około godziny 11 jeden z akowców pracujących w kartoflarni podszedł do wartownika i poprosił o ogień. Gdy strażnik sięgnął po zapałki, więzień oburącz chwycił za broń i rozbroił go.
- Wszystkie grupy niemal jednocześnie zaatakowały wartowników odbierając im broń - wspominał Tadeusz Czajkowski, żołnierz AK, który trafił do obozu z szeregów 1 Armii WP. - Grupa naszych uzbrojonych w pepesze wtargnęła natychmiast do koszar, gdzie spała nocna zmiana i po sterroryzowaniu żołnierzy zdobyła broń i amunicję, którą błyskawicznie rozdzielono - relacjonował Czajkowski. Atak na wartownię nie powiódł się, ale żołnierze AK blokowali jej załogę ostrzałem ze zdobytej broni.
- Biegliśmy drogą na bramę krzycząc: bracia nie strzelać, otwórzcie bramę, i tak się stało, bramę otwarto, a jeden z wartowników, któremu zabrano już broń, zawołał: ja z wami. Wybiegliśmy w pole, po krótkim czasie zostaliśmy ostrzelani z karabinów maszynowych. Po każdej serii padaliśmy w podmokły teren - opisywał ucieczkę Jerzy Lipnicki, żołnierz AK i 2 Armii WP.
Kałasznikow strzela z Diegtariewa
Nie wszystkim ucieczka się powiodła.
- Wartownik z pepeszką położył nas na ziemi, z budynku wyskoczył Kałasznikow i natychmiast kazał nas zabrać do budynku i pilnować - wspominał Stanisław Pietrzykowski, żołnierz 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK i 1 Armii WP.
- W drzwiach naszego baraku stanął major Szapiro - lekarz obozowy, NKWD - asysta, z bronią w ręku i z okrzykiem: a wy kuda ? - wspominał Włodzimierz Szczepański. Więźniowie powstrzymani przez lekarza wrócili do cel.
- Z okna mojej celi widziałem, jak mjr Kałasznikow dobijał strzałem z Diegtariewa (ręczny karabin maszynowy - przyp.red.) rannego naszego żołnierza - wspominał Szczepański.
Uciekło 48 żołnierzy. Dołączyli potem do zgrupowania majora Mariana Bernaciaka "Orlika". Pozostali internowani przesiedzieli w obozie do 21 kwietnia. Wtedy zostali wywiezieni do obozu w Dubowce pod Stalinogorskiem. Większość z nich powróciła po kilku miesiącach do Polski.